My Nine Inch Nails Tribute odc 11
Jeśli poszczególne płyty traktować jak rozdziały, to „The Fragile” (1999) zamyka pierwszy tom. Amerykański tytuł tego tomu mógłby brzmieć „Superconscious Trent on drugs”, co na polski język przetłumaczonoby: „W tym szaleństwie jest metoda”.
Trudno mi sobie wyobrazić w jaki sposób Trent Reznor, będący całymi latami w niemal nieprzerwanym ciągu narkotykowym, zdołał sam zbudować tak doskonale funkcjonującą machinę, osiągającą na kolejnych albumach absolutne wyżyny. I dotyczy to zarówno strony artystyczno- kompozycyjnej, jak i produkcyjno- brzminiowej.
Choć skład koncertowy między 89- 99 rokiem nie uległ znacznym zmianom, to od samego początku jasne było, że "Nine Inch Nails is Trent Reznor” (ta jednoznaczna informacja została umieszczona już na okładce pierwszej płyty „Pretty Hate Machine” 89’). Trent kolejne albumy nagrywał niemal całkowicie samodzielnie, zapraszając zespół jedynie na dogranie gotowych partii instrumentalnych, a następnie samemu zabierał się za produkcję. Był twórcą totalnym i totalitarnym. Był pomysłodawcą, kompozytorem i wykonawcą muzyki, autorem tekstów, inżynierem dźwięku, producentem, a z czasem także założycielem własnego studia nagraniowego i własnej wytwórni płytowej (Nothing Records). Wszystko to miało służyć bezkompromisowości i niczym nieskrępowanej swobodzie twórczej Reznora. Na muzycznej mapie świata (nie tylko lat 90’), taka samowystarczalność jest czymś niespotykanymi. Nie przychodzi mi do głowy drugi artysta, który z podobną skutecznością łączyłby w sobie tak ostro kontrastujące elementy jak notoryczne rozpad emocjonalny i absolutny perfekcjonizm produkcyjny.
Płyty NIИ ukazywały się rzadko (3 LP w ciągu 10 lat), ale efekt za każdym razem był piorunujący. Przez konsekwentne łączenie szaleństwa i metody, machinę NIИ można było porównać do ultranowoczesnego pojazdu kosmicznego, wyposażonego w wielki, skorodowany, ryczący i dymiący silnik spalinowy, którego paliwem były bebechy Reznora: jego charyzma, jego autodestrukcja, jego załamania nerwowe, emocjonalna niestabilność i niekontrolowana autogresja. Efekty artystyczne były wyśmienite, ale cena bardzo wysoka.
Kiedy podczas nagrywania„The Fragile” (1999) wyniszczenie ciała i ducha Reznora osiągnęło limit, statek, niczym kometa, wciąż jeszcze leciał przez jakiś czas, rozświetlając kosmiczne przestrzenie. Potem silnik zgasł. Jazgot ustał. Zapadła ciemność. Dymiący wrak szybował w próżni jeszcze przez jakis czas, bez nawigacji, bez zasilania, bez prądu. Bez życia. Ku Wielkiemu Nieznanemu.
Tak właśnie można by w skrócie opisać atmosferę panującą na minialbumie „Still” z 2002 roku. Są to w większości przearanzowane wersje wcześniejszych utworów, które Reznor nagrywa przy uzyciu minimalistycznych srodkow, w jakiejś nieokreślonej pustce. W przestrzeni pomiędzy czymś, co już umarło, a czymś, co być może miało nigdy się nie narodzić. W pozaprzestrzeni. I poza czasem. Płytę wydano zaledwie jako dodatek do albumu koncertowego "And All That Could Have Been" (2002), jakby jej przeznaczeniem było pozostanie w ukryciu, z dala od światła dziennego.
Pamiętam jakie wrażenie zrobił na mnie utwór „Leaving Hope”, gdy słuchałem do w samolocie, podczas nocnego powrotu z jakichś zaoceanicznych krain. Lecieliśmy zatopieni w czarnej otchłani kosmosu. Przed moimi oczami rozpościerały się bezkresne galaktyki, oddalone o miliony lat świetlnych, być może wcale już nie istniejące, lub istniejące poza czasem i przestrzenią, niczym iluminacja złotych miast Azteków, wabiących swym hipnotycznym blaskiem somnambulików i konkwistadorów. Wraz z nimi zagubione w czasie zawodzenia indiańskich szamanów, lamenty Inków, modlitwy Majów, krzyki Irokezów. Skazane na wieczną wędrówkę zapomniane dusze, krążące w dół galaktycznej spirali, ku Nieskończoności.