My Nine Inch Nails Tribute odc 2
Choć zalążki moich świadomych wyborów muzycznych przypadają na koniec lat 80', ja zawsze czułem się dzieckiem poprzednich epok, czasów hipisów, wychowanym na Doorsach, Floydach, Crimsonach i Zeppelinach. Nie akceptowałem faktu, że odziani w sportowe stroje wykonawcy lat 80', żywe instrumenty zastępowali automatami perkusyjnymi i grającymi piórniczkami. Co gorsza, zespoły, które ceniłem, wywodzące się z rdzennego szarpidructwa, takie jak choćby Led Zeppelin czy Queen, w latach 80' także zaczęły sięgać po brzmienie syntetyczne, niszcząc w moich oczach (uszach) własny wizerunek (Queen do 1976 na każdej swojej płycie z dumą umieszczała informację "No Synthesizers!", co skończyło się wraz z wydaniem, dziś już klasycznego, albumu o stosownym tytule "News of the World". W tamtym czasie dla wielu fanów był to szok).
Syntezator kojarzył się z muzyką taneczną i trywialną, z ulegającym modzie graniem pod publiczkę dla świecącego białym uśmiechem masowego odbiorcy.
Zdaję sobie sprawę, że dziś słowa te muszą brzmieć dyletancko, ale trzeba wziąć pod uwagę fakt, że moje dzieciństwo przypadało właśnie na lata 80' i tak się składało, że w domu nie mieliśmy internetu a telefony dzieliły się na tarczowe i publiczne. Nie miałem też magnetofonu kasetowego ani walkmana, tak więc swoją wiedzę muzyczną przez długi czas opierałem na repertuarze Programu 1 Polskiego Radia (innego się w domu nie słuchało) oraz na Telewizyjnym Koncercie Życzeń. Gdy jako nastoletek sam zacząłem poszukiwać czegoś innego, moim naturalnym odruchem była ucieczka od muzyki tamtej epoki i poza nielicznymi wyjątkami (jak np The Police czy Dire Straits) raczej jej nie zgłębiałem.
Jako nastolatek (pierwsza połowa lat 90') bez reszty utożsamiałem się ze "swoją epoką" (grungowe Seattle z Nirvaną i Pearl Jamem na czele), wciąż negując całą poprzdnią dekadę i jej spuściznę. W moich intensywnych poszukiwaniach muzycznych pomagała mi głównie, intuicja, niezaspokajalny głód muzyki oraz pismo "Tylko Rock", które zgodnie ze swoją dewizą, było "jedynym rockowym pismem w Polsce". Właściwie przez całą młodość cierpiałem na notoryczny brak możliwości posłuchania tego o czym czytałem, gdyż muzyka, która mnie interesowała, była niemal nieosiągalna. Dlatego występ NIИ na Woodstock '94 (o którym pisałem w odc.1) był dla mnie tak ważny. Po raz pierwszy miałem okazję usłyszeć muzykę opartą na brzmieniu syntetycznym, która nie była ani taneczna, ani sportowa, ani uśmiechnięta. Przeciwnie, była brudna, nieokrzesana i bardzo negatywnie usposobiona.
Przez kolejny rok jedyne nagranie NIИ jakie znałem to był właśnie VHS z tamtym koncertem. Niestety kaseta urywała się po ok 30 minutach, w połowie szóstego utworu (resztę zobaczyłem dopiero po kilkunastu latach, w dobie internetu). Nie miałem też w tym czasie szansy zakupu jakiejkolwiek kasety audio NIN, gdyż w Polsce się tego nie słuchało (a nie słuchało się, bo nie było kaset). Te 30 minut koncertu to było wszystko co wiedziałem o NIИ. Rok później (o tym w kolejnym odcinku) odkryłem się, że materiał pochodził z debiutanckiej płyty "Pretty Hate Machine" (1989), którą do dziś uważam za absolutny klasyk i właściwie każdy utwór z tego albumu zasługuje na osobną prezentację.
Dziś "Sin" i jeszcze raz Woodstock '94.